Maraton ten wyróżnia się tym że co roku jest w innym miejscu. Dlatego zapisując się poznajesz nowe zakątki Polski. Ja też tak zrobiłem nie znając zupełnie Bieszczad a jedynie jego granice jadąc akcje Grupetto dookoła Polski / zachowaj odstęp 1,5m. Tym razem edycja jest równa długości 510km ze wzniesieniami przekraczającymi 6500m w górę. Prognozy nie są przychylne na noc. Ma padać od 22:00 do rana. W takim razie zabieram wszystko co potrzebne aby przetrwać tą noc w deszczu. Nauczony już doświadczeniem że będzie zimno zabieram wszystko co mam. Niestety odbija się to na wadze mojego zestawu rowerowego. Zestaw błotników też dobija całość o prawie 1kg. Ale suche buty to najważniejsze. Całość waży 19kg z bidonami. To 5kg za dużo jak na takie góry. Ale co zrobić. Ja wolę mieć więcej ciuchów niż za mało.
W Bieszczady udaje się dzień wcześniej. Nocuje u Patryka serdecznego kolegi. Dziękuje mu bardzo za opiekę i jego Mamie za śniadanie, obiad, kolacje :). Dzięki Patrzykowi nie muszę tak rano wstawać choć i tak była 5:00 kiedy trzeba było otworzyć oko – oczy. Szybkie śniadanie i jedziemy do bazy na start. Jesteśmy jednak trochę za wcześnie. Obsługa Maratonu już nas wita ale reszta uczestników jeszcze śpią albo jedzą dopiero śniadanie. Wypełniam formularz odbieram pakiet i czekamy na start. Mam jeszcze zdrowe 2h. Dzień zapowiada się upalnie i to dobra wiadomość. Uwielbiam upał na rowerze.
7:00 zaczynają startować zawodnicy na dystans 300km. Jedna fotka z zeszłorocznym wygranym Cukierskim. Ja jestem chudy ale przy nim poczułem się jak grubas :P. Powoli zbliża się moja kolej. Startuje w trzeciej grupie. Dobrze, że nie w pierwszej :). Kiedyś startowałem w pierwszej i to najgorsze co może być. Dlaczego ? Bo zaraz cześć zacznie ciebie wyprzedzać a ty nikogo nie wyprzedzisz i to bardzo jest dołujące haha.
Start z kawałka szutru, potem od razu podjazd pod górkę. Patrzę w lusterko i grupa z tyłu. Czekam chwile ale i tak się nikt nie wyrywa ok szkoda czasu lepiej dogonić grupę wcześniejszą. Temperatura idealna nogi pracują jak idealnie chłodzony silnik. Widzę już drugą grupę dojeżdżam i wyprzedzam. Na pierwszych 35km pokonuje dość spore 3 górki dla kolarza ze stolicy to rzadki przypadek. We znaki daję się zbyt ciężki rower. Jest jeszcze moc więc w mięśniach to nie czuje ale kolana słyszę że aż piszczą z przeciążeń. Prędkość na podjazdach to nie ta co na Agrykoli jadąc na pusto chociaż wzniesienie podobne. Gorki mają to do siebie że jest ciężka praca a później krótki ale odpoczynek. To bardzo zbawienne dla mięśni i organizmu.
Zaczyna się bardziej płaski odcinek jakieś 50km, dochodzą do mnie dwoje kolarzy. Przez chwilę jadę z nimi, ale słyszę za dużo rozmów między nimi co mnie rozprasza. Pozwalam im odjechać. Powoli znikają mi z horyzontu. Ok ja jadę swoim tempem a spokój w głowie nie zmącony rożnymi historyjkami na wyścigu jest równie cenna. Jadąc tak sam 30km widzę z przodu rysujące się postacie. Tak to znowu oni ale teraz jadą w trójkę. Zbliżam się do granicy Medyka. Grupkę mam już prawie przed sobą. Rozpędzam się i wyprzedzam , bo jak dla mnie tym razem jadą zbyt wolno. Robię się już głodny i trzeba kupić wodę. Widzę sklepik a przed nim trzech kolarzy 🙂 z 300tki. Wchodzę kupuje jakieś ciastka wodę i colę. Chwila na pogaduchy i ruszam dalej.
Mijam okolice Przemyśla no to teraz zaczyna się najtrudniejsza wspinaczka do samej Cisnej mam 130 km a tam najwyższy podjazd. Jadę przez Fredropol tak ta nazwa mi się zapamiętała :). Zaraz czeka mnie najbardziej strome trzy podjazdy. Dobrze że o tym nie wiedziałem ha. Kolega po zakończeniu mnie uświadomi. Widzę że wbijam się w dżungle Bieszczad. Zastanawiam się nad wodą która szybko ubywa z bidonów. Myślę tu nie będzie żadnego sklepu. Czarne myśli może jakoś przetrwam. Z za zakrętu wyłania się jakaś duża Kaplica z parkingiem. Czytam zmęczonym okiem zalanym potem „CUDOWNE ŻRÓDEŁKO” hmm co to może być jakieś ujęcie źródlanej wody czy co. Widzę pani rusza samochodem z parkingu. Zatrzymuje ją i pytam czy tu jest jakieś ujęcie wody – tak jest na dole. Mówię cudownie zaryzykuje stracę trochę czasu ale woda to woda. Wchodzę po schodach na dół. Robi się tak ciemno że nic nie widzę. Gdzie to ujęcie. Przechodzę na drugą strone i nic. Wracam się i widzę. Wyłania się z ciemności z oswojonych oczu do ciemności pompa ręczna z dużym wahadłem. Pierwsze co pompuje woda leci pije prosto z wylewki. Jaka dobra i zimna woda. Napoiłem się jak smok gaszący pożar w gardle. napełniam bidony i wychodzę z ciemności. Widzę że podjeżdża też inny kolarz widząc że ja wychodzę z pełnymi bidonami :). Ale jednocześnie mi oznajmia że już czterech pojechało do przodu. Ok wsiadam i gaz w pedały. Góra nie jest łatwa, ale metry ubywają a ja coraz wyżej. Szczęśliwy jestem na szczycie i zaraz zjazd :). Istny rollercoaster, znowu podjazd i wcale nie mały a do tego bez drzew na otwartej przestrzeni. Podjeżdżam wyżej, widzę innych uczestników, tym razem już na pieszo hmm. Myślę Gliczarów to nie jest ale lekko też nie ma. Faktycznie wzniesienie dość mocne już nie pamiętam ile. Widząc innych idących korci aby zejść z roweru, ale wiem że to bez sensu bo będę (jechał) wolniej. Wyprzedzam i pytam się 500tka ? nie 300sta. A to na pieszo ? i Słyszę że 500 zobowiązuje haha.
Robię się coraz bardziej głodny 200etny km i 7:40h za mną. Widzę ogromną tamę. Świetnie to wygląda to Solina. Myślę może tu coś zjem szybko. Jestem już w mieście widać że jest sporo turystów. Jest sporo restauracji ale nie spotykam żadnego jakiegoś przydrożnego szybkiego baru :(. Okolica naprawdę piękna. Wysokie górki i doliny a na nich zabudowania. No i obszedłem się smakiem jadę dalej. jakieś 15km o Cisnej widzę na uboczu sklepik. Kupuje rogale z nadzieniem. DO tego kefir i loda na patyku dla ochłody. Wszystko weszło momentalnie. Wiedzę tylko mijających mnie kolarzy i słyszę DAWAJ GRUPETTO haha. Mówię trzeba czasem odpocząć. Na 240 km przełamuję mapę i wracam się ku górze pokonując najwyższy punkt. Teraz mnie czeka powrót w kierunku Rzeszowa. Po drodze jeszcze jedno z wyższych podjazdów i pięknych serpentyn. Jak się okazło serpentyny dość fajnie wyglądają ale nie takie straszne. Jedno wkurzające że cały czas tam się ścigały w góre i w dół ścigacze jakby to był jakiś tor wyścigowy. I nie przeszkadza im że na jednym zakręcie jest krzyż a na nim koło motocykla ku pamięci. Ja bym napisał tabliczkę ku głupocie. No i tak z przyjemności wsłuchania się przyrody i podziwiania serpentyn jak najszybciej chciałem z stamtąd uciec.
Na liczniku wybija 300km. Jestem na wysokości Sanoka. Robi się coraz ciemniej ale to nie względu na koniec dnia lecz na chmury które miały się rozpadać o 22. Jednak deszcz dopada mnie godzinne wcześniej. Zakłądam ochraniacze na buty i kurtkę przeciwdeszczową i czapeczkę. Jest jeszcze na tyle ciepło że nic cieplejszego nie wkładam. Deszcz robi się nie przyjemny razem z zapadającym zmrokiem. Ale co najważniejsze jest uczucie suchości. Błotniki robią robotę mogę kręcić. Minęła może godzina dwie w deszczu. zrobiło mi się nagle zimno. jest w okolicach 23 wyszukuje jakiegoś przystanku. Jest zatrzymuje się już trzęsę się z zimna i powtarzam po co po co mi to mi to. Wyrzucam z torby wszystko o co mam. A mam nogawki rękawki i nawet zimowe spodnie. Jednak ich nie zakładam, zakładam drugą kurtę i nogawki i rękawki. Czuje płynące w żyłach ciepło, jest o wiele lepiej. Wraca humor i chęć do jazdy. Stojąc na przystanku widziałem że mija mnie dwoje kolarzy. Ruszam w pogoń aby mieć jakieś zajęcie. Wypatruje w deszczu światełek. Mijam jednego a może innego stojącego pod daszkiem jakiegoś budynku, bo leje teraz okrutnie ściana deszczu. Czuje że moje buty wypełniają się wodą spływającą z nóg. Mówię nie jest dobrze. Jadę dalej mało co widać, krople odpijają się od asfaltu dość mocno. Całe szczęście że to jakieś miasteczko z latarniami.
Zbliżam się do Strzyżowa ostatnie trzy góry nie licząc tych dwóch przed metą. Myślę bedą łagodne tak wyglądną na profilu. A tu zong, małe garby na podjazdach dają się we znaki tak że już przeklinam w myślach 12% i więcej to już za dużo na deszcz i noc w jednym. Na szczęście nie jest tak zimno jak jechałem dwa tygodnie wcześniej Przemyśl – Zakopane gdzie też lało dwa dni a w nocy było odczuwalna -3C. Jest ciepło na nawet gorąco pod takie podjazdy rozpinam się pod góre i zapinam z górki. Widać w świetle latarki parujący asfalt i znowu zahipnotyzowane ropuchy na rozgrzanym asfalcie. Aby tylko na nie nie wjechać.
Deszcz ustaje około 2:00 nad ranem. Jadąc wyczekuje kiedy pojawią się pierwsze promienie słońca bo nie ukrywam już zaczyna mi się robić zimno. Przez to że noc była cieplejsza nie łapie mnie jeszcze sen. Zbliżam się do Łańcuta wyprzedza po drodze mnie Wolf. I tak jest przede mną, bo startował za mną. Więc mam do niego straty jakieś 30 min. No i staje się to co najgorsze zaczyna mnie łapać sen. Co raz mocniej. Muszę się zatrzmać bo bezpieczeństwo najważniejsze. Zasypiam na 10 minut a może i mniej. Budzi mnie przejeżdżający kolarz. Zrywam się i jadę. Obliczam że może uda się skończyć w 22:59 min. Dostaje adrenaliny jadę dość szybko 40km/h mijam Wolfa. Zostały dwa podjazdy. Jest już widno i rześko więc podjazd idzie w miarę ok Wolf znika mi w lusterku. Przed końcem góry mam doła, bo myślę że jednak nie zdążę na 8:04 na metę. Odpuszczam wiedząc że czeka mnie jeszcze jedna góra. Jednak druga góra okazuje się nie tak groźna jak ta wcześniejsza. To jednak może zdążę daje gazu na ostatnich 4km od mety. Jest pokonana teraz tylko zjazd i jestem na mecie. Jednak nie udało się zabrakło 2 minuty :). Ach te dwie minuty ale to nie ważne. Najważniejsze że mam informacje: na mecie że dojechałem jako 8 zawodnik a że startowałem w 3 grupie czyli wcześniej wyprzedzają mnie dwóch zawodników w tym Wolf o 24 minuty. Ostatecznie jestem 10ty co uważam za bardzo dobry wynik 😛