Idea się rodziła powoli i z narastającym entuzjazmem. Na początku przeczytałem wszystko co było dostępne w sieci o tym maratonie. Na początku sądziłem że jest co roku. Później znikał mi z oczu i tak aż w 2020 robiło się coraz głośniej i padła data na 2021. Zapisuje się ! Tym bardziej że impreza odbywa się co 4 lata jak później się dowiedziałem. Z formą wstrzeliłem się akurat. Poprzedni maraton nie byłby w moim zasięgu mentalnym i fizycznym.

Przygotowania to maratonu były można powiedzieć ulotne. Jak tylko coś mi się wiązało z tematem potrzebnym do przejechania takiego dystansu czytałem na ten temat co znalazłem. Idea maratonu jest przejechać wzdłuż polskich granic czyli około 3200km w 10dni. I owe 10 dni jest tutaj kluczowe. 320km przypadający na dzień nie jest łatwe do przejechania a co dopiero jak taki dystans wypada w górach. Znam swoje możliwości i nie raz już przejechałem w górach 500km. Wiem co to znaczy a znaczy tak dużo że ciężko sobie wyobrazić po takim dystansie dalszą jazdę.

Następny krok to czy będę jechał open czy solo. Jazda solo odbywa się bez pomocy noclegów wcześniej zarezerwowanych czyli bez pomocy innych. Postanowiłem wybrać opcje solo gdyż i tak nie mam przy granicach znajomych czy rodziny, aby móc się zatrzymać na noc. Postanowiłem to przejechać nocując na zewnątrz ewentualnie w okazyjnej kwaterze.

Podróż zaczynam dzień wcześniej z dworca zachodniego z Warszawy. Już tego dnia miałem niezłe przygody. Od dawna korzystam z PKP do moich wycieczek rowerowych i nie miałem takiego przypadku. Ledwo co ruszyliśmy od razu zaczęły się postoje na każdej ze stacji po 20-30min szok. Nie wiem tylko dlaczego nie powiedzieli nam prawdy od razu tylko były informacje że musimy przepuścić pociąg itp. Na domiar tego nie mogłem spokojnie odpocząć, bo akurat trafiłem na przedział gdzie była dość pokaźna wesoła ekipa jadąca nad morze spędzić kawalerskie. Tak czy inaczej to była moja najgorsza i najdłuższa podróż pociągiem od lat. Jak się później okazało pociąg kompletnie stanął, bo prawie zapalił się wagon. Zablokowały się hamulce już w Warszawie. Więc poinformowano nas że pociąg ruszy może na kilka godzin albo wcale. Wszyscy wysiedliśmy z pociągu i czekaliśmy na kolejny który jechał w stronę Władysławowa. Im bardziej zbliżałem się do lokomotywy tym smród był nie do wytrzymania spalonego metalu. Dobrze że mój wagon był tak daleko. Nie stresowałem się aż tak bardzo bo i tak start był w następnym dniu ale komfort psychiczny też ważny. W końcu udało się dojechać do Władysławowa innym pociągiem stojąc w korytarzu, bo wiadomo by Ci z popsutego na dokładkę.

W końcu dojechałem uff za dnia do pensjonatu Gościniec tam gdzie organizator miał też siedzibę. Odebrałem GPS numerki startowe i wysłuchałem odprawy technicznej. Poznałem swoich dwóch lokatorów. Zjedliśmy obiad. Rozlokowaliśmy się w pokoju porozmawialiśmy jak to każdy z nas widzi i spróbowaliśmy zasnąć.

Nad ranem pogoda był pochmurna, ale najważniejsze że nie padało. Start był jak dla mnie za późno, bo aż o 12:00 przy latarni. Noc była nawet spokojna, jednak czy byłem wyspany trudno to nazwać. Gdy jesteś z innymi osobami w pokoju a z innego do późna chłopaki rozpijali piwo. Znowu ci sami nad ranem w na korytarzu od rana już coś grzebali przy rowerach a niosło się że nie dało się dalej spać. Następnym razem wybiorę przy takich imprezach kwaterę daleko :).

Czas startu się zbliża. Stoję już przy latarni w Rozewie, gdzie zaraz będziemy startować. O dziwo pogoda zrobiła się jak na zawołanie pięknie i ciepło.

Wydaje się ale ludzi na starcie uzbierało się dość sporo. Każdy spogląda kto jak się zapakował na tych dwóch kółkach. Co inna głowa ten ma każdy inne pomysły a i sprzęt można też podpatrzeć kto w jaki zainwestował.

Czas wybił godzinę 12:00 zaczynamy ruszać. Jedziemy jakiś odcinek w grupie później musimy się rozdzielić mijając Redę. Na liczniku dumne 3195km do końca przejechawszy 31,8km 🙂

Tak jak mówili koledzy pierwszy podjazd będzie i zawodnicy się rozjadą. I tak było chciałem podjechać samotnie, bo też ten kawałek drogi jest w tragicznym stanie. Spotkani koledzy pozdrawiają od innych kolegów i tak nowe znajomości się zawiązują. Jedzie się przyjemnie i bez napitki. Choć już niektórzy dali mocno do przodu, aby wykorzystać tą ładną pogodę.

Mijając Pruszcz Gdański i Nowy Dwór Gdański zbliżam się do bardziej dzikich terenów. Ja traktuje głownie takie wyprawy, maratony jako turystykę sportową :). Fanie się pościągać ale na dłuższych dystansach po prostu lubię obcować z przyrodą. Wsłuchiwać się w otoczenie. Śpiew ptaków czy szum drzew wynagradza wszystko. Jadę wzdłuż Nogatu piękna rzeka. To ta sama co będę płynął IronMen-a w Malborku :). Odłączając się od pięknego Nogatu podążam wydłuż Zatoki Elbląskiej.

Tu muszę przerwać na chwile, ale dalszy ciąg niedługo postaram się napisać 🙂 CDN…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *